Nie od dzisiaj wiadomo, że biura rządzą się swoimi prawami; dotyczy to również sfery językowej. Obecnie trudno sobie wyobrazić, aby w wielkich korporacjach nie posługiwano się zapożyczonymi z języka angielskiego frazami, które w środowisku zawodowym niespecjalnie wadzą, ale już w prywatnych rozmowach mogą wywołać zgrzyt.
Fakt, iż w polszczyźnie sukcesywnie pojawiają się słowa obcego pochodzenia nie powinien nikogo dziwić, ponieważ proces ten trwa od tysięcy lat. Mimo to w dobie tak łatwego przechodzenia z rejestru na rejestr, gdyż znajomość minimum jednego języka obcego to w dzisiejszych czasach podstawa, ojczysta mowa Polaków zdaje się tracić na wyjątkowości, kiedy zamiast używać rodzimo brzmiących słów, odruchowo sięgamy po zagraniczne odpowiedniki. Albo tworzymy dziwne hybrydy łączące np. język polski i angielski.
Dlatego też coraz więcej osób – w tym językoznawcy – wyraża zmartwienie prędkim rozwojem tzw. korpomowy i tym, że zdarza jej się wyjść poza sferę biznesową. Oczywiście nie ulega wątpliwości, że jest to przydatne narzędzie komunikacji wewnątrz firmy, a szybkie, treściwe wiadomości potrafią ułatwić pracę na wiele sposobów. Problem zaczyna się, kiedy pracownicy korporacji przyzwyczajają się do takich zwrotów i później, niekoniecznie w pełni świadomie, przenoszą je do codziennej polszczyzny. Część osób spoza tego zawodowego środowiska z pewnością przyswoi nowe słownictwo, przekazując je dalej. W ten sposób potoczy się błędne koło, a zasób swojskich słów zapłacze przez nóż wbity w plecy.
Chociaż z patriotyzmem bywa u nas różnie, byłoby wielką szkodą, gdybyśmy po tylu latach od odzyskania niepodległości stracili w końcu własną mowę i to dobrowolnie.